Liść klonu, gdy tylko z pąka się
wynurzył,
marzył, dniem i nocą, o wielkiej podróży.
Od marca do kwietnia patrzył na obłoki
jak płyną po niebie, hen, gdzieś w świat szeroki.
Postanowił w maju, że i on wyjedzie –
może po śniadaniu, albo po obiedzie.
Chciał wyruszyć w czerwcu, ale myślał sobie:
„Najpierw chlorofilu na zapas słój zrobię”.
I mocno zzieleniał mówiąc: „Nie ma szkody,
zaczekam do lipca, jeszcze jestem młody”.
Lecz w lipcu słoneczko świeciło wspaniale.
Liść krzyknął: „Nareszcie pięknie się opalę!”.
I słońce sierpniowe też jemu służyło.
„Wyjadę we wrześniu, teraz jest tak miło.”
– powiedział i pilnie przestudiował mapę. –
„Bez mapy, tam gdzie chcę, na pewno nie trafię!
A jeszcze spakować muszę to i owo –
wziąć kompas, latarkę, gałąź zapasową…”.
Pakował się długo, aż minął październik,
gdy nastał listopad klon zrobił się senny,
ziewając zagadał do liścia ospale:
„To ostatnia szansa… Teraz albo wcale…
Większość twoich braci wyjechała dawno.
Dziś słoneczko świeci, pogodę masz ładną,
wiatr dla ciebie miejsce zajął w wiatrolocie.
Liściu, rusz się wreszcie! Odleć… ja cię proszę”.
Wziął liść swój plecaczek i, choć bał się trochę,
w wielką podróż życia, z wiatrem, ruszył w drogę.
A gdzie zawędrował? Gdzie go poniósł wietrzyk?
O tym wam opowie wkrótce nowy wierszyk.
W tajemnicy szepnę o czym listek marzył:
chciał zimą się wygrzać w Egipcie na plaży!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz